Cotopaxi - nielekki spacer po wulkanie



Jedziemy w sobotę na Cotopaxi? - zaproponowała Czeszka. (P)Olka nie wiedziała do końca co kryje się za kryptonimem "Cotopaxi", ale brzmiało to jak dobry plan na weekend. BŁĄD. Po dopiero tygodniowym pobycie w Ekwadorze i braku aklimatyzacji wysokościowej, plan Cotopaxi nie jest dobry. Ten plan nazywać się będzie Sorocze.

Cotopaxi to najwyższy aktywny wulkan świata. Na dodatek o formie tak idealnej, jak w książce przyrodniczej dla dzieci. To 6-tysięcznik, ale tym razem mieli wejść jedynie do schroniska położonego na wysokości 4.800m i do brzegu lodowca. (P)Olka przygotowała się psychicznie na całodniowe podejście, spakowała rękawiczki, czekoladę, butelkę wody. Szlak na pewno miał być długi. Była w Ekwadorze dopiero tydzień i miała prawo nie wiedzieć, że tutaj, wejście do schroniska na 4.800m.,oznacza start z parkingu położonego o 400m niżej. No tak, leniwi latynosi...- pomyślała wysiadając z samochodu. 
z parkingu widać było schronisko-
cel wspinaczki i lodowiec
Z parkingu widać było doskonale cel wędrówki - żółty dach schroniska. I jeszcze się pytają, czy chce drogę łatwiejszą czy trudniejszą."Też mi wyprawa, za pół godziny tam będę" - pomyślała i zaczęła maszerować. Zbyt ochoczo, zbyt żwawo, zbyt szybko. Dostała zadyszki po 10 krokach. Po kolejnych 10 zakręciło jej się w głowie jak po trzech piwach. Po kolejnych 5 serce zaczęło kołatać jak u nastolatki zakochanej w Bradzie Pidzie. O co chodzi?? Nie dała rady ruszyć nogi z miejsca. 


Wtedy po raz pierwszy usłyszała, że złapało ją SOROCZE, czyli w lokalnym języku choroba wysokościowa. Pojawia się podobno już powyżej 2.400m., ale mimo że Quito położone jest wyżej, nie odczuła jej efektów tak bardzo. Tutaj z każdym metrem (P)Olka bladła coraz bardziej i co chwilę przystawała, żeby odpocząć i chociaż trochę uspokoić rytm serca. Rozrzedzone powietrze sprawiało, że płuca prosiły o więcej tlenu niż mogła im dostarczyć.




Do schroniska doszła po dwóch godzinach, wyczerpana jak nigdy. Regeneracji sił pomogła ciepła zupa, czekolada, herbata z liści koki (zakazana w Ekwadorze, ale kolega miał z Boliwii) i oddychanie...powolne, głębokie. Kiedy w głowie kręciło się tylko na tyle, że mogła iść nie tracąc równowagi i kiedy przestała bladością straszyć ludzi, zaczęła dalszą wspinaczkę, bo chciała dotrzeć do lodowca. Już był tak blisko, trochę poświęcenia i będzie mój - pomyślała.

Po odpoczynku w schornisku, pokonanie około 200 metrów, które dzieliły ją od lodowca, okazało się dużo łatwiejsze i w końcu (P)Olka miała siły rozejrzeć się dookoła. Wokół siebie miała czerwone zbocza wulkanu, zero roślinności. Tajemnicze widoki sprawiały, że miała wrażenie, że schodzi wgłąb Ziemi, a nie wspina się na jej dach. I ta cisza, głęboka i przejmująca...Którą przerwały nagłe krzyki! Pewnie ktoś zemdlał, albo wyskoczyło mu oko - słyszała już o takich historiach. Jak za szybko się biega po wulkanie, to ciśnienie w oku jest dużo większe niż na zewnątrz i jak różnica nie zdąży się wyrównać to gałka może wyskoczyć.
Krzyki te były jednak zbyt radosne jak na poszukiwanie zgubionego oka i wkrótce dotarły do jej uszu słowa: "Śnieeeeeg"! Ludzie łapali małe płatki w ręce i pokazywali sobie delikatne gwiazdki. Hmm, faktycznie padało, ale był to raczej taki śnieg listopadowy, pół na pół z deszczem i rzadkie płatki od razu się topiły. Jednak w Ekwadorze śnieg możesz zobaczyć jedynie na takich wysokościach, więc dla większości z obecnych ludzi, był to pierwszy raz w życiu kiedy widzieli spadający z nieba biały puch. Więc i radość była duża. (P)Olka większą radość miała, jak minąwszy jeden z zakrętów, wyłonił się przed nią lodowiec.




Mimo chmur i niedoskonałej przejrzystości, widok był wart przecierpienia wszystkich symptomów sorocze. Lód pięknie kontrastował z czerwoną  skałą. Szacunek dla natury -stwierdziła z pokorą (P)Olka i poszła pochodzić po tym największym jakie w życiu widziała lodowisku.




Zejście w dół było dużo przyjemniejsze, z każdym metrem mieli więcej energii, więcej tlenu. Ale soroche nie daje o sobie łatwo zapomnieć i trzyma jeszcze do 5 godzin po pobycie na takich wysokościach.






Aby dojść do szczytu wulkanu i spojrzeć kraterowi w zęby, trzeba mieć przeszkolenie i odpowiedni sprzęt. I nauczyć się oswajać każdy pokonywany metr. To jeszcze przed (P)Olką. Póki co była szczęśliwa, że była ponad chmurami, na prawie 5 tys. metrów nad poziomem morza i cieszyła się jak dziecko, że po raz pierwszy w życiu widzi lodowiec.




3 komentarze: